To se nevrátí
Posted on 19 sierpnia 2009
Château Montrose 1981
Dzięki uprzejmości b. wicemistrza Polski sommelierów (dziękuję!) w miłym towarzystwie zajrzałem do wnętrza tejże flaszki. Moja niechęć do Bordeaux jest legendarna, ale ze starym winem zawsze chętnie porozmawiam. To miało do opowiedzenia całkiem sporo.
Butelka świetnie przechowana, etykieta nienaganna, korek niemal też (tylko końcówka wpadła do środka butelki). Mało osadu, barwa wina już nienajmłodsza (brunatniejąca obrączka), lecz wszak gęsta, mocna, zapowiada raczej wysportowanego pana w średnim wieku niż zramolałego starca. Bukiet zredukowany, stajenno-korkowy, od razu się poprawia po wlaniu do karafki, co w przypadku starego Bordeaux jest zawsze oznaką zdrowia i wigoru. Wrażenia były najlepsze po 40 minutach w kieliszku, zatem wbrew pozorom zalecam dość długą dekantację, jeśli komu się trafi butelka.
Wino nie jest nadzwyczajnie złożone, co oczywiste zważywszy średnia klasę rocznika (nie jest to jednak 1982…), ale też za złożonością nie budzi tęsknoty. Jest cokolwiek zielone, zarówno w nosie (zielona papryka oraz arcytypowe bordoskie fumé, co w zależności od humoru można tłumaczyć w kierunku beczkowym lub nawozowym), jak i ustach, które wgryzają się w podniebienie smakowitą, warzywną kwasowością. Owocu dużo nie ma, dopiero pod koniec rzeczonej dekantacji wychodzi nieco wiśni, czerwonych porzeczek, lecz nie o owoc tutaj chodzi. Zaskakująca koncentracja, to Bordeaux ma naprawdę swój właściwy ciężar, co w kontekście rocznika należy uznać za spore osiągnięcie. Lepsze do wołu niż jagnięcia (sprawdziliśmy). Wino bardzo klasyczne, przy czym pojęcie te nie służy usprawiedliwianiu cienkości czy niedojrzałości, lecz pewien rodzaj niewymuszonej równowagi; ma się wrażenie wina zrobionego „po prostu” z winogron zebranych kiedy Bóg przykazał, fermentowanych bez szczególnych fajerwerków, na zdrowy rozum.
To były czasy przed Michelem Rollandem i nawet przed Parkerem (który dopiero rok później wypłynął na roczniku 1982, który intuicyjnie ocenił wyżej od establishmentu, a historia przyznała mu rację). Pisze o tym Marek Bieńczyk w swoim felietonie w najnowszym numerze Magazynu WINO (3/2009); tekst jeszcze niedostępny w internecie, więc cytuję:
…styl win z Bordeaux zmienił się tak bardzo, iż ma on już niewiele wspólnego ze smakiem win sprzed lat, i że nowe ekipy odżegnują się od przeszłości jak od dżumy. w 1982 r. pojęcie zielonych zbiorów nie istniało, do wina szło wszystko, co zbierano. Ale nie istniała też prefermentacja na zimno, odwrotna osmoza i podobne zabiegi koncentrujące, winifikacja w beczce, przyśpieszenie drugiej fermentacji, mikroutleniania i inne techniki dzisiejszej doby. …Oczywiście optymiści mówią, że „nigdy wina nie były tak dobre”, lecz nie dodają nigdy, jakim to się stało kosztem. Stylistyczna urawniłowka win nie jest tylko kwestią globalizacji, lecz estetycznej przemiany , preferującej szybki błysk od cichego światła rozłożonego na długie trwanie.
Montrose 1981 nie jest cichym światłem, raczej sycącym winiarskim sztukamięsem, lecz jego bardzo dobrej klasie i przede wszystkim tryskającej mieszczańską etyką pracy solidności nie sposób zaprzeczyć. Uświadomił mi, że wśród Bordeaux z jego pokolenia nie znajduje się właściwie złych butelek. Jasne, wtedy udawał się jeden rocznik na dwa, wiele win było po prostu rozwodnionych i niedojrzałych, lecz o tych już dawno zapomniano. Te, które w kolekcjonersko-aukcyjnym obiegu przetrwały, przeszły już przez czyściec historii i dziś (niemal) nigdy nie rozczarowują. A wśród najmłodszych roczników – weźmy taki 1999 czy 2002 – połowa jest zbyt beczkowa, jedna trzecia ma ponad 14%, smakuje jeżynowym kompotem i nie nadaje się do picia dziś, a co dopiero po 28 latach. Może dlatego nie lubię Bordeaux.