Wino po angielsku
Posted on 23 sierpnia 2009
Krążąc po warszawskim C.H. Arkadia zajrzałem do sklepu sieci Marks & Spencer, a tam miła niespodzianka: obok sweterków i słynnych marksowskich majtek dział z artykułami spożywczymi. Ładnie opakowane słoiczki i pudełka zachęcają do eksploracji kulinarnego świata równie egzotycznego, jakby w Arkadii pojawiły znienacka delikatesy z Singapuru.
O ile w polskich supermarketach królują podróbki („masło roślinne”, polski ser Fetiko i szynka parmeńska z Westfalii, czyli z Morlin), a uwaga kupujących skupia się na cenowych promocjach, w M&S rządzą kosmopolityzm (wybór od swojskich angielskich mielonek przez włoskie makarony po kanadyjskiego łososia, malezyjskie sosy i nowozelandzki miód wrzosowy), ekologia, zdrowotność (większość produktów bez konserwantów i barwników), moralizm (niemal u nas nieznany program Fairtrade), praktycyzm (duży wybór dań gotowych), ale też sporo kulinarnej wyobraźni i różnorodności. Zamiast dziesiątek identycznych ciasteczek „jeżyków” mamy wybór cookies z migdałami i pistacjami, z jagodami i płatkami owsianymi, z dwoma rodzajami czekolady. Ryż biały, dziki, pełnoziarnisty, półpełnoziarnisty, włoski, indyjski, tajski. Sól morska, ale też wędzona; gotowe buliony – kurczęcy i ziołowy (całkiem przyzwoite) – w torebkach, butelkach i koncentraty w puszce. Sosy i przyprawy w stylu marokańskim, syryjskim, pakistańskim, malezyjskim, syczuańskim. Można by z tego sporządzić kartę dań ciekawszą niż w wielu „etnicznych” restauracjach w Warszawie.
Trudno czasem oprzeć się wrażeniu pewnej sztuczności i myślowych kolein (jak ryż, to basmati, jak czekolada, to z Belgii, jak suszone pomidory, to southern Italian), lecz jakość tych parunastu produktów, których spróbowałem, jest zdecydowanie wyższa od porównywalnych w polskim sklepie, a ceny tylko trochę wyższe. A poza tym są znakomicie oznakowane: zawartość wszystkiego od kalorii po tłuszcze nasycone wraz z procentem zalecanego dziennego spożycia i ostrzeżeniem przed wszelkimi możliwymi alergiami.
No i jest dział winiarski. On także wygląda jak twór z innej planety. Polski konsument, gdy tu zawita, niewiele z tego w pierwszej chwili zrozumie. Nie znamy wszak różnicy między Hunter Valley a Barossą ani nie mamy pojęcia cóż to za zwierzę – australijskie Semillon. Nie wpadliśmy (jeszcze?) w szalejącą na Wyspach Brytyjskich obsesję win różowych (to duża część oferty Marks & Spencer) ani nie pragniemy o każdej porze dnia i nocy Pinot Grigio. Przez to całkowite oderwanie od naszej rynkowej rzeczywistości trudno wróżyć winom M&S wielką przyszłość.
A szkoda. Taki dział winiarski i taki serwis internetowy jak M&S byłby chlubą nie tylko polskiego supermarketu, lecz i importera z górnej półki. Logiczny układ win na półkach i znakomite oznakowanie na kontretykietach (kiedy i do czego wypić, z jakich szczepów zrobione i po co) z pewnością pozwolą tu uniknąć standardowego obrazka z polskich sklepów, czyli konsumenta stojącego przed półką pełną identycznie wyglądających etykiet z miną zagubionego dziecka. Jasne, że to sformatowanie oferty pod masowe gusta konesera może zirytować – nie szukajmy tu znanych winiarzy, apelacji-ciekawostek i w ogóle nie oczekujmy zbyt wiele terroir – lecz przecież nie do koneserów wina te są kierowane.
Oferta Marks & Spencer winomanów zachęci jednak dwojako. Po pierwsze – cenami. Większość win kosztuje 20–45 zł, ale są i po 12 zł. W tej lidlowo-biedronkowej konkurencji M&S proponuje zresztą przyzwoicie wyglądające hiszpany m.in. z apelacji Utiel-Requena, a nie żadne vino de mesa. Za 18 zł nader pijalne langwedockie vin de pays, od którego spąsowieć ze wstydu powinny francuskie wynalazki od lat wciskane nam przez Carrefoury i ś.p. Géanty. Za 28 zł wytrawne i słodkie sherry, za 45 zł butelki z uznanych apelacji od Chablis do australijskiej Barossy. Wiele win sytuuje się zresztą na rekordowo niskich w polskim kontekście poziomach: mamy np. porto late bottled vintage za jedyne 43 zł (do tej pory za takie wino trzeba było u nas płacić co najmniej 60 zł). Etykiety nie wyglądają znajomo, gdyż są to wszystko tzw. BOB (Buyer’s Own Brand), wina sprzedawane pod nazwą Marks & Spencer. Wystarczą jednak dobre okulary, by doczytać się drobnym drukiem prawdziwego autora. Nierzadko są to całkiem uznane winiarnie, jak Jean-Marc Brocard.
Spróbowałem takiego właśnie BOB Sherry Fino (autorstwa przyzwoitej bodegi Williams & Humbert). Nie dałoby się chyba wyprodukować wina bardziej komercyjnego i zrozumiałego dla nic niewiedzącego o sherry konsumenta, które jednocześnie pozostaje całkiem typowe i reprezentatywne. Są nuty drożdżowe, jabłeczne, migdałowe jak Bóg przykazał, nie ma specjalnie dużo morskiej słoności ani cechującej wybitne sherry kwasowości, dziwność smaków ugrzeczniono cukrem resztkowym, ale za 28 zł jest to wino zasługujące na polecenie zawsze wtedy, gdy potrzebujemy niedrogiego sherry do obiadu (czyli często).
Dziwem na półkach M&S jest Pinot Grigio Rosé. Za jednym zamachem sprzedać dwa najpopularniejsze obecnie w Albionie typy win – to naprawdę sztuka. Co prawda Pinot Grigio (Pinot Gris), kojarzące się jednoznacznie z winem białym, faktycznie ma ciemną, różową, niekiedy wręcz fioletową skórce, ale nie było nigdy używane do produkcji win różowych (do tradycji północnych Włoch należy jedynie ramato, czyli wino „miedziane”, morelowe z rdzawym odcieniem). Aby z Pinot Grigio uzyskać pełnokrwiste rosé¸ trzeba dodać czerwonych winogron – i stąd na niektórych etykietach M&S drobny dopisek, np. Rondinella na tego rodzaju winie z Veneto. Gdy dopisku nie ma, prawo UE zezwala na 15% domieszkę niewymienionych szczepów. Z ciekawością sięgnąłem po Pinot Grigio Rosé 2007 z węgierskiego regionu Neszmély, głowiąc się, czym sprytni Madziarzy dodali różu do Szürkebarátu – Kékfrankosem? Okazało się, że niczym, bo barwa wina to najczystszej krwi ramato, czyli „oko kuropatwy”; jeśli ktoś szuka majtkowego różu takiego jak na etykiecie, będzie pewnie rozczarowany; mnie ten kolor bardzo się podoba, no i jest uczciwy. Wino jest ewidentnie komercyjne, z umiejętnie dawkowanym cukrem resztkowym i różanymi aromatami, bez większej kwasowości, lecz cokolwiek by mówić – bardzo czyste, diablo smaczne i diablo niedrogie (21 zł).
W wyższym przedziale cenowym też jest tu na czym zawiesić kieliszek. Takie Barossa Shiraz 2004 to przykład tego, co sieci typu Marks & Spencer mogą robić dobrze. Wino sprzedawane pod marką sklepu jest w istocie produkowane przez St. Hallett, dobrze notowanego producenta australijskiego. Jak na prestiżową apelację, jaką jest Barossa, cena jest przebojowa – 43 zł. Za tę kwotę bije na głowę wszystkie australijskie wina dostępne w Polsce. Jest absolutnie zgodne ze wzorcem swojego szczepu i apelacji, a zarazem zachęcająco świeże, przy całej swej koncentracji, pieprzowej korzenności, czekoladowej gęstości nie jest w sumie męczące (warto jednak trochę je ochłodzić).
Marks & Spencer to winiarska nisza w niszy – zajrzy tu może w skali roku kilkuset klientów i trudno wierzyć, by do szpiku kości przemyślana i profesjonalnie sformatowana przez angielskie mózgi degustatorskie oferta mogła jakoś wpłynąć na działania konkurencji. Carrefoury i Leclerki mogą więc nadal windować marże i sprzedawać swe – w znakomitej większości – rozpaczliwe badziewie. Ja na pewno wrócę do M&S po jakąś winiarską ciekawostkę – i po tanie sherry.
Za udostępnienie win do degustacji dziękuję menedżerowi Norbertowi Wytrykowskiemu.