Popołudnie z dinozaurami
Posted on 12 października 2009
W zeszłą środę zawitali do stolicy winiarze z Madery. Zorganizowana przez prężną agencję promocji eksportu ICEP, ale słabo niestety rozpropagowana degustacja okazała się w istocie jednym z najwybitniejszych wydarzeń naszej winiarskiej jesieni. Także przez swoją kompletność – z ośmiu działających na tropikalnej wyspie producentów w Warszawie całkiem przekrojowo zaprezentowało się pięciu (zabrakło mojego ulubieńca Pereira d’Oliveira oraz garażysty Artura Barros e Sousa).
Okazja była tym bardziej wyjątkowa, że w Polsce nie mamy właściwie możliwości picia tych reliktów winiarskiej przeszłości. Wino, które swe największe triumfy święciło w wieku XVIII, dziś dogorywa, zmasakrowane przez epidemię filoksery i rozwój transportu (który pozwolił szeroko dystrybuować wina „normalne”), a dobite przez zmiany konsumenckich zwyczajów. Żyjemy w erze zwiewnego Grüner Veltlinera, a w odstawkę poszły stare klasyki – wina słodkie, wzmacniane i utlenione. Co dopiero madera, która jako jedyna łączy te trzy niemodne cechy.
Pijąc te czterdzieści mader – w dużej części świetnych – miałem więc dziwne poczucie podróży w nieznane. Podniebienie potrzebowało paru łyków, by przywyknąć do karmelizowanych smaków i wysokich kwasowości, lecz głowa – jeszcze dłużej, by docenić ich jakże inną niż w innych winach harmonię i równowagę. Jakość madery w prosty i bezpośredni sposób zależy od czasu. Po zbiorach jest to kwaśny, bezowocowy cienkusz, po trzech latach – mierna rzecz bez charakteru, po dziesięciu rozwija własną osobowość, po dwudziestu – godzi się ze sobą raz na zawsze i zaczyna budować coraz bardziej wielopiętrową harmonię. Czy w czasach win pięciosekundowych, obliczonych na natychmiastowe wrażenie i kurczący się attention span, potrafimy jeszcze docenić to długie trwanie wina? Z pewnością coraz mniej.
Dobra madera jest winem unikalnym i pijąc takie butelki z różnych poziomów cenowych jak Henriques & Henriques Single Harvest 1998, Blandy’s Terrantez 1976, Borges Malmsey Colheita 1998 czy wybitna 20-letnia Malmsey od Barbeito, można było jedynie czuć żal, że żadnego z nich nie uświadczymy w Polsce. Mnie udało się namierzyć jedynie pojedyncze butelki Barbeito i Borgesa w trójmiejskim Festusie oraz tanią serię East India od Justino Henriques u portugalskiego specjalisty Atlantika (prościutkie wina, które zasługują na zakup tylko i wyłącznie z braku innych) i parę droższych etykiet Justino w warszawskim Polmosie. I to wszystko.
Madera to oczywiście wino niełatwe w odbiorze, z natury dość drogie, na które nasz rynek jest może jeszcze niegotowy, ale to nie cała prawda. Nie wszyscy wiedzą, że na import do Polski win wzmacnianych takich jak sherry, porto czy madera importer musi uzyskać oddzielną koncesję kosztującą, bagatela, 45 tys. zł co dwa lata. Przy sprzedaży win ze średniej półki z rozsądną marżą oznacza to konieczność upłynnienia przez rok około tysiąca butelek, by wyjść na zero. Dla średnich importerów to ilość poza zasięgiem. Przepisy sformatowane pod przemysłowych importerów wódek i whisky dławią niszowy i nikomu niezagrażający segment rynku winiarskiego. Czy to nie kolejny urzędniczy absurd?