Wojciech Bońkowski
O winie i nie tylko

Trudna miłość

Posted on 21 lutego 2010

Przez moje dwa ostatnie dni w Toskanii piłem i degustowałem Brunello di Montalcino. Na wokandzie stanął świeżutki rocznik 2005. Krótko mówiąc – słaby. Cienki, niedojrzały, ćwierćowocowy, za to niemiłosiernie garbnikowy (brak ciała bezlitośnie obnażył w wielu winach nadekstraktywność, która jest dziś największą plagą Toskanii). Porównawcze degustacje jak ta, gdy w sportowym tempie degustuje się 80 czy 100 tak podobnych win, z natury rzeczy nie sprzyjają wielkim emocjom, lecz tym razem było po prostu ciężko i smutno.

O dwie gwiazdki za dużo.

Brunello w ogóle w ostatnich latach nie rozpieszcza winomanów. Rosnące ceny, buta i arogancja producentów, straszliwy skandal Brunellopoli z dodawaniem do win niedozwolonych szczepów (skończył się na razie połowicznym rozstrzygnięciem: kilku sławnych producentów zmuszonych zostało do zdeklasowania sporej części rocznika 2003, ale uniknęło poważniejszych konsekwencji; pisaliśmy o nim tu i tu, a szerzej np. Vino Wire), wreszcie o wiele słabszy od oczekiwań rocznik 2004 – trudno oprzeć się wrażeniu, że „król włoskich win” (a na pewno toskańskich) osuwa się coraz bardziej w mierność.

Przy okazji rocznika 2005 potwierdziła się stara prawda, że wielkie roczniki są w Montalcino wspanialsze niż w innych apelacjach toskańskich, ale te średnie są średniejsze, a słabe o wiele słabsze. To, co piło się bez ekstazy, ale z rozsądną przyjemnością w Chianti i Vino Nobile di Montepulciano (pomimo szalejącej tu ostrzej niż gdzie indziej nadekstrakcji), a nawet w Rosso di Montalcino, w Brunello okazało się nie do zaakceptowania. Zawiedli nawet ci, którzy nigdy dotąd nie zawodzili – Lambardi, Lisini, Mastrojanni, Campogiovanni, Biondi-Santi wypuścili wina niewarte swoich nazwisk i nazwy Brunello. Win godnych polecenia (zwłaszcza w swoich cenach) będzie nie więcej niż tuzin. (O tych szerzej w najbliższym kwietniowym numerze Magazynu WINO).

Ciemności kryją ziemię.

A jednak kocham Brunello. Kocham miłością zranioną i rozczarowaną, a jednak pełną nadziei i dobrej woli na pogodzenie. Tak jak jest się wiernym – by nawiązać do aktualnych wydarzeń – wiecznie pudłującemu biatloniście, któremu pamięta się przez lata ten jeden wielki bieg bez pudła, albo podstarzałemu pianiście, knocącemu z coraz większym nieumiarem, którego piano wszak kiedyś poruszało do łez. Pijąc Brunello 2005 męczyłem się i złorzeczyłem szkaradnie, lecz potem Andrea Costanti nalał swej Riservy 2001 i to była ta elegancja, ten sznyt, ten jedwab, ta cudna porzeczka, o które w tej zabawie chodzi. Miałem już dość Sangiovese na cały dwutysięczny dziesiąty rok, lecz potem do kieliszka trafiło Rosso di Montalcino 2007 od Gianniego Brunelli, dziwne, cienkie jak sycylijskie cerasuolo wino barwy karminowych ust Claudii Cardinale, zwiewne jak pierwsze wiosenne tulipany na krakowskim Rynku, kwaśne jak poranna spremuta, które przez magiczną sekundę uświadomiło, że w Montalcino możliwa jest jeszcze nowa, prawdomówna wiosna. Na pewno wrócę do Brunello, mimo wszystko.