Krewetki duszone
Posted on 14 marca 2010
Warszawska degustacja Gambero Rosso odbiła się już niejakim echem w winoblogosferze (tu – tu – tu). Sądząc po frekwencyjnym sukcesie oraz ilości achów nad Sassicaią 2006 (istotnie nadzwyczajna to flasza), impreza odpowiedziała na autentyczne zapotrzebowanie polskiego winomaniaka. Chcąc nie chcąc, jest to jedna z ważniejszych degustacji na naszym prowincjonalnym podwórku.
Czemu nie chcąc? Jeśli pominąć standardowe zastrzeżenia wobec stojących degustacji na hotelowych wykładzinach, gdy najbardziej używaną częścią ciała poza podniebieniem górnym jest łokieć, a wina czerwone pije się w 25oC, nad „Czerwoną Krewetką” wisi znak zapytania natury ideowo-politycznej. Przewodnik ten czytuje się bez podniecenia, które towarzyszyło jego dawnych edycjom z lat 1990., gdy włoskie winiarstwo było polem walki nowego i dobrego ze starym i złym, a wszyscyśmy (?) kibicowali Scavino, Dal Forno, Pàtrimo i Giorgio Primo. Dziś rewolucyjny zapał przeminął, jesteśmy boleśnie mądrzejsi, wrażliwsi na niuanse, mniej podatni na proste odpowiedzi. Opiniotwórcza moc Gambero Rosso jest ułamkiem dawnej siebie (i to paradoksalnie w chwili, gdy jest czytelniejszy i kompletniejszy niż kiedykolwiek, otworzywszy się na wina spoza modernistycznego nurtu), a doszły do tego nieprzyjemne kłótnie w rodzinie (w 2008 r. zwolniono założyciela przewodnika Stefano Bonillego) i niejasne interesy prowadzone wokół przewodnika. Podobnie jak z ministrem posądzonym o lobbing albo żonatym szwagrem widywanym w kawiarni z sekretarką można powiedzieć, że „niesmak pozostał”.
Lecz nawet pomijając osobę gospodarza trzeba powiedzieć, że degustacja była chwilami wyjątkowo irytująca. Modernistyczne wina spod jednej sztancy, przebeczkowane, ekstraktywne, chorobliwie alkoholowe (nie udało mi się na przykład dostrzec żadnej różnicy pomiędzy pięcioma prezentowanymi na komentowanym seminarium Montepulciano d’Abruzzo), wyuczone formułki zastępców dyrektora eksportu, zblazowanie, arogancja i kosmiczne ceny: Gambero Rosso Roadshow to klub wzajemnej adoracji, gdzie przemysłowcy i finansiści duszą się w jednym sosie z „ambitnymi” spółdzielniami i mniejszymi winiarniami, którym w taki czy inny sposób udało się wkręcić w tę drogą imprezę.
Do dziś nie mam pojęcia, co w tym towarzystwie robi posiadłość Provenza znad jeziora Garda. Ze swymi 80 hektarami jest z pewnością jedną z najmniejszych krewetek, a jej wina z notorycznie niemodnej odmiany Trebbiano di Lugana można nazwać dowolnie, tylko nie „światowymi markami” w rodzaju Gai czy Antinorich. Zapewne dlatego smak tutejszego Trebbiano był ożywczy i rozpromieniający jak pierwszych wiosennych truskawek. Od na wskroś poważnego, mineralnego jak górski kryształ Brut Cà Maiol 2007 (ciekawszego od sławnych bąbelków na B. i F., prezentowanych w tej samej sali), przez zadziwiające połączeniem smaków ziemisto-porzeczkowych i powietrzną elegancją Garda Classico Rosso Negrasco 2007 (głównie z odmian Groppello i Marzemino, nigdy wszak przez Gambero Rosso nie hołubionych), aż po dwie białe Lugany, najlepsze wina z tej drugo- (trzecio-?) ligowej apelacji, jakie próbowałem. Selezione Fabio Contato 2007 romansuje krótko z beczką, ale robi to z dużą gracją, przedkładając mineralną prawdę nad maślaną szminkę; to naprawdę doskonała winifikacja w niełatwych warunkach szczepowych. Jeszcze większe wrażenie zrobiła jednak Lugana Molin 2008, gdzie Trebbiano obywa się bez wsparcia dębiny, a typowy dla odmiany, mało aromatyczny bukiet nie zapowiada wielkich rzeczy, ale usta są fenomenalnie mineralne, czyste, eleganckie, zwarte, konsekwentne, na temat, w odróżnieniu od marketingowych gadek prezentowanych przy innych stolikach. Czy tylko dla mnie terroiryzm Provenzy stał w tak ostrej sprzeczności z słodko-kwaśnym sosem, w którym dusiły się inne krewetki?