Wspinaczka na szczyt
Posted on 13 maja 2010
W gronie bratniej spółdzielni degustacyjnej zrzuciliśmy się na flaszkę. Niby nic takiego, Châteauneuf-du-Pape z 1998, dobry rocznik, no ale piło się tych szatonefów parę i ostatnie degustacje wskazywały, że przyszła już na 1998 kryska. Nie znałem tego producenta, nie tylko ja zresztą, odludek jakiś taki, w paru przewodnikach w ogóle nie występuje, Jefford się nie dostał, tylko Parker w 1987 r. chyba przez płot przeskoczył czy coś w tym rodzaju. Było nie było, podobno warto, Krzyś upatrzył flaszkę, wyszło po 40 na łebka, równowartość sushi czy bigosu w średniej klasy lokalu, jakoś przebolałem.
Krzyś wyciągnął korek w jednym kawałku, odetchnęliśmy, choć zaczęło się źle, od ewoluowanej niestabilnej barwy, starego nosa, skóry, mokrej ziemi, lakieru do paznokci. No i 14,5% alkoholu wyraźne. No trudno, bólu nie ma, za sushi i tak nie przepadam. Dobrze że to białe z Langwedocji przyniosłem, świeże, zielone, w sam raz do szparagów.
Jakieś pół godziny to trwało. Lepiej było, lepiej. Sycące się zrobiło, jak bigos, po ćwierć kieliszka mieliśmy nalane przez miarkę, a nie szło dopić. Garbnikowe, kamienne; mocarz straszny, ale owocowy. Zgodnie z czyjąś tam teorią, że wino jest jak człowiek, strasznie oschłe i nieprzyjemne, jak ponoć jego autor. Wydawało się za stare, a teraz za młode; może jednak nie trzeba było się tak spieszyć. Ale kto to mógł wiedzieć, skoro nigdy nie pił? Truskawki, maliny, wiśnie, Grenache jakie lubię.
Wino bez enologii, nie wiadomo jak je tam robią, bo nawet Parker zeskoczywszy z płotu wypił tylko trzy kieliszki, do saloniku go wpuścili i ani kroku dalej. Beczka, maceracja, odszypułkowanie – nic nie wiadomo, nie ma czego się zaczepić. Żadnej piwnicy nie czuć, za to ziemię, kamienie. Tam w Châteauneuf są takie wielkie otoczaki jak strusie jaja, ale Marek mówi, że tu może akurat piaski, bo w jednym miejscu w apelacji są odsłonięte i mniej tych kamieni jest. Mniej? Tu jest tyle, że więcej nie może, jak cukierek z kamienia w cienkiej polewie czereśniowej, zęby bolą, język boli, podniebienie boli od tego pieprzu kamiennego. Moc, bogactwo bez cukru, wytrawność do szpiku, wytrawność jako barok. Może trochę prosty ten smak. Prosty, jakby takie się urodziło i do zdjęcia nawet w koszulinę nie ubrali, takie zrodzone z niczego, zrodzone z siebie. Wino w stanie podstawowym. Neandertal taki, bezpojęciowy. Setki pitych dotąd Châteauneufs nie przygotowały na to wino. Dotknięcie, faktura. Świeże nie młode. Zachodzące słońce, żar w ciemności. Kamienny bezsłoneczny żar po zachodzie, żar z kamieni. Człowiek jest mały wobec wina.