Wojciech Bońkowski
O winie i nie tylko

Węgierska choroba

Posted on 6 czerwca 2010

W zakończonym właśnie w Pannonhalmie najważniejszym węgierskim konkursie winiarskim Pannon Bormustra zwyciężył Tokaj Aszú 6 Puttonyos 2003 od Gábora Orosza. To fantastyczne wino z niebywale zmysłowym owocem i stalową kwasową strukturą. Lecz bardziej niż Orosz zapadły mi w pamięć wina tego konkursu najgorsze. Pioruńsko drogie butelki sygnowane nazwiskami najsłynniejszych węgierskich winiarzy i zawierające granatowe płyny, których nie dało się przełknąć.

Libra 2006 od Józsefa Bocka z Villány (jakiż to był kiedyś znakomity winiarz, zachwycający długowiecznością swego Cabernet Barrique i bordoską klasycznością Royal Cuvée): 16% na etykiecie (można sądzić, że jest co najmniej 0,5% więcej), zapach Nalewki Babuni, doznania smakowe na poziomie koktajlu tequili z syropem porzeczkowym. Syrah Reserve 2007 od Ferenca Taklera z Szekszárdu: masło orzechowe, wanilinowa legumina, gorzkie garbniki, intelektualne ambicje na poziomie argentyńskiego Malbeka, do których nie dorósł środkowoeuropejski owoc. Merlot Primarius 2006 od tegoż Taklera: cztery lata temu rocznik 2003 rozkładał jury konkursu na łopatki swoim owocem nie z tej ziemi, dziś ten styl budzi politowanie, a Primarius dostał zadyszki, został w tyle za konkurentami jak zmęczony eksmistrz wagi ciężkiej i potrafi już tylko epatować liczbą 16 na etykiecie. Barbár 2007 od Zoltána Heimanna: w nosie stary kurczak, w smaku maniery prowincjonalnego parweniusza. XY 2006 od Csaby Demetera z Egeru: kolejny śmietankowy Merlot z kwasowością tak niską, że ten „mocarz” utlenia się w pół godziny po otwarciu flaszki. No i seria win od przemysłowca Krisztiána Sauski z Villány – jeden z jego rekordowo ekstraktywnych i beczkowych blendów ‘Villány 7’ 2007 głosami tęskniących za Colchaguą o mało nie wygrał tegorocznej Bormustry.

To wszystko wina spod jednej, maniakalnej sztancy, odmawiające bełkotliwą angielszczyzną swą internacjonalistyczną mantrę: late harvest, nowa beczka, fenoliczna przejrzałość, miękkie garbniki, słodki „owoc”. Wina nuworyszowskie, parweniuszowskie, deklarujące akces węgierskiego winiarstwa do międzynarodowej rodziny, a w istocie ze swym wulgarnym, bezmózgowym stylem wlokące się za tej rodziny supermarketowym ogonem. Kompleksy niższości w miejsce refleksji nad węgierskim terroir i aprecjacji własnego dziedzictwa każą Bockowi i Taklerowi małpować w sercu Europy jakieś już dawno niemodne winiarskie gesty z Chile i Kalifornii. Najwyraźniej nie dostrzegają, że skazują się tym samym na całkowitą izolację w winiarskim świecie – i trudno się dziwić, że poza Węgrami tych win nie chce kupować ani pić absolutnie nikt.

Nie wszystkie węgierskie wina chorują na tę smutną chorobę. Piłem w Pannonhalmie serię pysznych, zrównoważonych, typowych, apetycznych Pinot Noir, a winiarnia St. Andrea z Egeru swoim Pinotem Hangács 2006 dorównała bardzo, bardzo dobrym burgundom. Rośnie poziom bikavérów z Szekszárdu i zwłaszcza Egeru – ich przegląd poświęcony pamięci Tibora Gála był najlepszym z dotychczasowych (wygrał Merengő 2006 St. Andrei, chwalony przeze mnie już tu). Szalenie podobały mi się owszem południowe w stylu, ale przemyślane i mało beczkowe wina od Ráspiego w Sopronie. A Bálint Losonci, animator winiarskiej grupy Tőkés Társak z Mátry, przysłał mi serię fantastycznie świeżych, autentycznych i właśnie zupełnie niechorobliwych win z tego do niedawna zupełnie zapomnianego regionu (o tych winach wkrótce osobny artykuł). Są zatem na Węgrzech coraz lepsze wina i jest nadzieja na pełne ozdrowienie w przyszłości.