Precz z amarone!
Posted on 1 października 2010
Trwa panel degustacyjny Magazynu WINO. To kolejny numer, do którego otrzymaliśmy rekordowa liczbę ponad 230 win. Ekscytująco zapowiadały się szczególnie amarone. Któż nie chciałby porównać czterech egzemplarzy tego słynnego werońskiego wina, produkowanego starożytną metoda suszenia gron na rodzynki?
Dawniej w tym suszeniu – wł. appassimento – zachowywano umiar. Grona zbierano niedojrzałe, by zachować kwasowość; tradycyjny sposób uprawy na pergolach zapewniał duży plon i mitygował koncentrację win. Amarone przeszłości było mocno wytrawne, miało 14% alkoholu, nuty suszone (charakterystyczny zapach powideł) mieszały się harmonijnie z tymi „winnymi”. Takie amarone można było leżakować bez końca, lecz przede wszystkim w miarę normalnie pić do kolacji. Ten styl możemy sobie przypomnieć, sięgając po któreś z nowych lub starych (nie tak dawno piłem rocznik 1964, w znakomitej formie) amarone Bertaniego.
Wraz z nastaniem ery ponowoczesnej Werończykom puściły hamulce, zaczął się wyścig po rekord. Ekstraktu (osiągane tu niekiedy 40 g to najwyższy wskaźnik w winach czerwonych na świecie), dojrzałości, alkoholu. 16, 16,5, a nawet 17% staje się widokiem powszechnym podobnie jak coraz wyższy cukier resztkowy – niekiedy aż 10–12 g, czyli tyle co słodzony szampan – pozostawiany w winie przez padające na pysk przed metą drożdże).
Jak to w życiu, niektóre wina ten alkohol integrują lepiej, inne gorzej. Nowe amarone w ofercie Mielżyńskiego – Marion 2006, najlepsze z pitych przez nas w tych dniach, swoje ponad 16% akurat przyzwoicie wtopiło w gęste nuty konfitury i powideł, uczucie alkoholowego ciepła jest ewidentne, ale nie dominuje nad innymi elementami wina. Wino robi ogromne wrażenie, choć trudno wyobrazić sobie wypicie nawet półflaszy do risotto all’amarone czy innego bażanta. Marion to dzieło samo w sobie, przypominające współczesny utwór muzyczny na 24 puzony i 48 metronomów, który wykonać można raz na dekadę.
Lecz to i tak osiągniecie w porównaniu do innych amarone, takich jak Monte del Frà Scarnocchio 2007, które suszenie winogron wykoślawiły do poziomu kuriozalnego bzdetu. Lotna kwasowość przywodząca na myśl tanią politurę i 17% rażące piorunem jak wódą rozrobiony porzeczkowy dżem. Tego nie da się pić, nie da się wypić i nawet nazbyt długo nie da się trzymać w ustach przed wypluciem.
Nadprodukcja amarone stanowi poważny problem regionu Veneto. Otwierane dawniej przy szczególnych okazjach (i kosztujące minimum 25€) wino w 2007 osiągnęło 50% produkcji apelacji! Na szczęście ciągnący się od kilku lat kryzys na rynku wina wymusił korektę tego nierozsądnego kursu. Produkcja amarone spada, a coraz więcej gron znów przeznacza się na wino „normalne”, czyli Valpolicellę. Ta ostatnia robi się coraz ciekawsza i coraz bardziej warta swoich zazwyczaj umiarkowanych cen. Na tymże panelu Magazynu WINO piliśmy kilka flaszek – w większości skromnych – które dostarczyły o niebo więcej przyjemności od ropuchowatych amarone.
Dobrze notowana Tenuta Sant’Antonio od lat dostarcza jednego z najsolidniejszych tanich amarone (Selezione Antonio Castagnedi), a od 2008 robi ciekawe wino Sponsà – winogrona suszy się jak na amarone, ale krócej, a ponadto wino nie zaznaje beczki. W efekcie otrzymujemy lekkie nuty powidłowe i korzenne charakterystyczne dla amarone, ale całość ma 13% alk., jest soczysta, pijalna i radosna, a po kieliszku do obiadu można prowadzić pojazdy mechaniczne. Rzeczona posiadłość Monte del Frà odkupiła swoje grzechy pięknie przestrzenną, naprawdę pyszną Valpolicellą Tenuta Lena di Mezzo 2007.
Cecilia Beretta to już w ogóle producent nie z mojej bajki – należy do gigantycznego hurtownika Pasqua – a tu proszę, czarowne, kwiatowe, czereśniowe Mizzole 2007 o smaku Valpolicelli z dawnych lat, który przez szaleństwo amarone stał się zagrożonym gatunkiem. Dziś to lis przegania słonia, a wszystko w naturze wraca do normy.
Wszystkie wymienione wina udostępnili do degustacji ich polscy importerzy.