Ślepa degustacja
Posted on 21 kwietnia 2011
Spółdzielnia degustacyjna, której ekscesy opisywałem już tu, spotka się dziś znowu nad butelką. Butelką zbyt drogą, by ją obalić samemu. Została odkupiona za 900 zł (bez podatku) od jakiejś starszej pani. Ponoć leżała wcześniej w jakimś pałacu. Nie wiadomo, czy pani była do końca świadoma wartości butelki. Ktoś ponoć taką samą widział w sklepie za 1400 zł. Ale to raczej niemożliwe, bo w Hongkongu kosztuje 6 tys. juanów, a nie dalej jak wczoraj poszła w Sotheby’s po 6900 funtów za skrzynkę. Mniejsza o to, choć dziś wieczór wyjdzie (bez podatku) 130 zł za mały kieliszek.
Etykieta będzie bardzo zabrudzona, kapsuła luźna, co wzbudzi wątpliwości co do autentyczności butelki; fakt ten można wszak sprawdzić na stronie internetowej producenta, dzięki czemu sprawę uda się wyjaśnić w ciągu paru chwil (stawiam 40%, że butelka będzie fałszywa). Będą kłopoty z wyjęciem korka. Prowodyr wieczoru Marek B. zawsze wyciąga korki z drogich butelek zbyt niecierpliwie, nie wkręcając korkociągu do końca. Jakoś się uda. Pierwszy nos będzie słaby. Mięsista redukcja, nutka brettu, sporo nut zielonych, beczka, beczka, beczka. Pojawi się pomysł dekantacji, jak zawsze, gdy wino nie dorasta do oczekiwań i szuka się na gwałt ratunku. Daję 50% szans, że zwycięży opcja dekantacyjna. Usta półpełne, żelaziste, jeszcze trochę garbnikowe, zielono-rosołowe, pietruszkowe, rozpaczliwie pozbawione słodyczy i jasności. W ogóle wino bez owocu, bez nadziei na owoc. Oczywiście dużej klasy, precyzyjnie zaplanowane, zbudowane, z ćwierćaromatycznym niuchem najdroższej na świecie dębiny (nie zapomnę reportażu w TV5, gdzie enolodzy z czołowych zamków walczyli na aukcji o dęby zasadzone przez Ludwika XIV jak gimnazjaliści o naklejki z kopaczami Barcelony). Zieloność bez świeżości, pełnia bez owocu, moc bez blasku. Luksus bez radości.
Marek B. będzie jak zawsze mówił o formie, o ziarnie, o dotknięciu garbników, o tradycji, czyli o powszechnikach, pojęciach tyleż słusznych, co nieuchwytnych i bez konkretnej w tym przypadku wartości. Nieraz wypowie słowo „wibrujący”, bez związku z tematem. Wiktor B. jak zawsze trzeźwo stąpający po ziemi napomknie coś o cenie; to będzie drażliwy temat, zwłaszcza w obliczu innych butelek tego wieczoru. Jak daleko fruwał będzie bowiem nasz bohater z 1996 od takiego zameczku piątej klasy ze słabiutkiego rocznika 1994? Daleko, ale nie aż tak; nie będzie miał zarazem tej pijalności, soczystości, jego masa okaże się cokolwiek męcząca (czy ktokolwiek to zauważy, sącząc nabożnie swoje 100 ml?) przy rozpuszczonej, obiadowej mięsistości Cos-Labory 1994. A już inne wino z 1996, które prowokacyjnie podam w ciemno, niedaleko upadnie od jabłoni krystalicznym ziarnem swych garbników i o wiele bardziej bezpośrednim posmakiem kamienistej ziemi. A kosztować będzie dokładnie 54 razy mniej.
Pod koniec wieczoru resztki wina na dnie kieliszka otworzą się; garbniki się wygładzą, pietruszka rozpuści, czereśnie rozkwaśnią. Nad brzegiem pustego basenu będzie się można przez chwilę ogrzać w słońcu. U progu utlenionej śmierci nawet garbniki Cabernet Sauvignon, owo słynne kredowe ziarno opiewane przez Marka B., staną się mniej zimne i suche. Czy to jednak napełni mit treścią? Czy tchnie życie w puste sale klasycystycznego zamku, w tę dziwaczną mieszankę chciwości, handlowego geniuszu, protestanckiej sztywności, technologicznej obojętności, jaką są najdroższe wina z Bordeaux?
Moc bez blasku. Luksus bez radości. Teatr bez emocji, odgrywany zimnymi gestami przez pozbawionych złudzeń profesjonalistów. Majestat starych handlowych ksiąg; rodzinne uczucia w temperaturze drzewa genealogicznego. A może po prostu nie warto kroplami, łapczywie spijać ikony. Nawis oczekiwań jest tak ciężki, że nie pozwoli nigdy spojrzeć prawdzie w oczy. Degustacja w ciemno jest absurdem, bo ani rzeczywistości, ani nas samych nie da oczyścić z przypadku. Ale degustując w jasno, jesteśmy zaślepieni własnymi uprzedzeniami.
Nie łudzę się jednak, że ktoś pójdzie po rozum do głowy. W Bordeaux wyzbyci złudzeń profesjonaliści nadal będą oceniać wina ledwie co wlane do beczek, w Chinach menedżerowie nadal będą kupować butelki, by ich nie wypić, a nad Wisłą, choć dobrze wiemy, że nie warto, nadal będziemy płacić 150 zł za trzy łyki zielonego Cabernet Sauvignon. The show must go on.
*************************
[Dopisałem po wypiciu Ch Margaux 22.04 13:30]
Jak to było naprawdę
Korek wyszedł bez problemu. Marek Bieńczyk ani razu nie wypowiedział słowa „wibrujący” i – pomimo moich namów – nie starał się przekonywać obecnych o wielkości Château Margaux. Choć sam chyba w nią wierzył. Dekantacji nie było. Butelka była najprawdopodobniej autentyczna. Wobec mojej wyimaginowanej „degustacji w ciemno” wino okazało się młodsze i bardziej dynamiczne. Mniej zielone, niż się spodziewałem – w istocie nie miało śladu zieloności. Najlepsze było pierwsze wrażenie: wina pełnego, mocnego, świeżego, ze znakomitą beczką (to zgadłem). Bardzo dobra koncentracja. Z czasem nieco agresywniejsze garbniki i trochę przeszkadzający alkohol. Wina było mało, więc o ewolucji w kieliszku trudno coś wyrokować, ale w ciągu pół godziny nie nastąpiła znacząca zmiana na lepsze. Raczej ujawnił się fakt oczywisty: Margaux 1996 jest za młode. Ale też nie jest już tak bardzo młode, więc nie ma ani zalet młodości, ani zupełnej dojrzałości. To było wiadomo zawczasu, ale tak jak pisałem, the show must go on, w świadomości bezsensu butelkę osuszyliśmy.
Jest to wino dużej klasy, ale nie kupiłbym go ponownie, nawet bez podatku, nawet jednego kieliszka. Spośród ośmiu pozostałych butelek najlepszy był izraelski Domaine de Castel 2002 ($35 kilka lat temu). Najtańsza butelka – przyniesione przeze mnie Bernard Baudry Chinon Les Grézeaux 1996 za 12€ – obroniła się znakomicie. Dobrą niespodzianką był Smith Haut-Lafitte Blanc 2004, mniej beczkowy, bardziej mineralny niż się spodziewałem. Rieussec 1986 był korkowy. Wesołych Świąt!