Po co nam Morawy?
Posted on 25 lipca 2011
Przemiły pan Zbigniew Gluza, czyli importer Winozmoraw.pl, zaoferował mi przysłanie kilku butelek do degustacji. Wyraziłem oficjalny entuzjazm, natomiast prywatna półkula mojego mózgu, owo nieomylne superego pomne licznych klęsk bitewnych w winnicach tzw. Europy Środkowej, zapytało dobitnie: po co to robisz? Od tygodni czekają na wypicie wspaniałe Gigondasy, Etny i Jerezy, a ty będziesz tracił czas na te tragikomiczne pepickie smaki.
Czy tylko moje superego tak myśli? Wina morawskie cieszą się w Polsce popularnością w „pewnych kręgach”. Analizując rzecz antropologicznie, ta popularność wynika z bukolicznego czaru wiejskich wakacji na Morawach, kiedy w okolicznościach przyrody trawa wydaje się zieleńsza, a ludzie bardziej uśmiechnięci, albo z faktu, że na miejscu produkcji wszystkie wina smakują lepiej. Wspaniale pasują do miejscowej kuchni, rodzące je winnice pięknie lśnią w popołudniowym słońcu, ceny (zwłaszcza te u winiarza, bez paragonu) są tak niskie, jak oczekiwania podchmielonego turysty, a polski entuzjazm wzmożony zostaje wysoką zawartością cukru resztkowego. To wszystko nie jest dziwne, psychologia świetnie zna to zjawisko, na fali którego najlepsze na świecie na przestrzeni sierpniowego turnusu wydają się wina baskijskie, apulijskie, bułgarskie, a nawet albańskie.
O takich winach mawia się dyplomatycznie, że „źle podróżują”. Po zamknięciu turnusu te winiarskie produkty turystyczne rażą wewnętrzną pustką i nic tu nie pomoże nawet podwyższona zawartość cukru resztkowego. Dlatego wina baskijskie sprzedają się słabo nawet w popularnych tapas barach, a Bułgaria ma coraz większe trudności z utrzymaniem przyczółka na najniższej półce supermarketu. To samo dotyczy win morawskich. Skoro są tak fantastyczne, że kartony ledwie zmieściły się w bagażniku, czemu nad Wisłą ich magia już nie działa? Dochodzi do tego, śmiem twierdzić, pewien mniej lub bardziej podświadomy polski kompleks wyższości nad czeskością. Stereotypowa obciachowość czeskich win jest w sumie paralelą tego, co niesprawiedliwie myślimy o czeskiej fonetyce, czeskich atrakcjach turystycznych, kuchni, szkole filmowej czy operze.
Pomyślałem o tym ze smutkiem, gdy otworzyłem te dwie świetne butelki. Niczego im nie brakowało i z pewnością można by je uznać za najlepsze wina świata, gdyby pochodziły z seksownego Soave albo z uświęconego tradycją Chablis. Jiří Hort Sauvignon 2009 (45 zł) był zarazem typowy i nieagresywny, wytrawny i delikatny, długi, intensywny, ze świetną materią i balansem. Nie miał w sobie nic z głupkowatości taniego Sauvignon z Nowej Zelandii czy Chile, z ich aromatem identycznym z naturalnym, zarazem unikał mineralnej twardości wielu win loarskich. Był, za przeproszeniem, „przyjazny” i pił się szybciej, niż przyjemność zdążył popsuć podświadomy powrót antyczeskiego stereotypu.
Sonberk Ryzlink Rýnský 2009 (60 zł) to wino jeszcze lepsze, bo nieco głębsze, nie tylko owocowe, ale też mineralne. Styl jest tak samo user-friendly, krągły, bogaty: jesteśmy bliżej Palatynatu niż Mozeli. Parę lat może z korzyścią leżakować, choć po co czekać? Kilka dni później degustowałem rocznik 2008 tego samego wina i byłem pod dużym wrażeniem – to jest wielowymiarowa rzecz na poziomie dobrego alzackiego grand cru. Z Czech!
Te dwa wina nie są tanie, a jednak są tak samo dobre, jak równowarte wino francuskie albo nowozelandzkie. (To samo mógłbym powiedzić o innych propozycjach z katalogu Winozmoraw.pl – czerwonych winach ze Stapleton–Springer, świetnych białych z Trpělka & Oulehla, dobrej komercji z Nové Vinařství). Przede wszystkim zaskakują treściwością, intensywnością aromatów i świetną równowagą. Tą ostatnią wzmaga, wbrew pozorom, wysoki cukier resztkowy (7 g w Sauvignon i aż 11,3 g w Rieslingu – wartości zresztą podane kawa na ławę na etykiecie). Nie jest to bowiem cukier wycelowany w sophiolubnego turystę Polaka, lecz inteligentne narzędzie równoważenia tego, co nazwałem ostatnio „nordycką kwasowością”, W tej samej funkcji cukier użyty jest np. w polskich winach Lecha Jaworka, o czym pisałem już tu.
To jednak jedno z nielicznych podobieństw. Warunki do uprawy winorośli na Morawach nie tak bardzo różnią się od tych na polskim Śląsku czy w Małopolsce. Oczywiście skala jest zupełnie inna (Polska – 1 tys. ha, Czechy – 16 tys.), ale inne jest też nastawienie. Choć Czesi mogliby spokojnie sami wypijać swoje wina, eksportem zajmują się prężnie i inteligentnie – ustanowili przejrzyste, łatwo przyswajalne apelacje winiarskie, organizuje świetną wystawę win z możliwością degustacją, szeroko informują o swoich winach w kilku językach. Wino to marginalny produkt eksportowy dla czeskiej gospodarki, a jednak nikt w Czechach nie pisze, że nie warto wydawać na to pieniędzy i że nie ma czym się chwalić. Dzięki temu nastawieniu już jest.
Wina otrzymałem do degustacji od importera.