Teoria względności
Posted on 29 lipca 2011
Dzięki uprzejmości Łukasza Kalinowskiego z Pracowni Przygód miałem okazji spróbować po raz pierwszy wina z Danii. Kraj ten nie jest notowany w oficjalnych statystykach produkcji wina (podobnie jak Polska), lecz trzy posiadłości na Bornholmie i jeszcze kilka na Jutlandii uprawia łącznie kilkadziesiąt hektarów winnic. Jest to działalność marginalna, anegdotyczna, hobbistyczna i trochę niepoważna, zważywszy geograficzne położenie kraju i fakt, że zamiast wydawać pieniądze na to drogie hobby, można by sprowadzić sto razy więcej przyzwoitego wina z Chile, Bułgarii albo innej Portugalii.
To wszystko przypomniało mi problemy polskiego winiarstwa. U nas też mówiło się i nadal mówi, że nie warto sobie uprawą winorośli zawracać głowy. Że o wiele lepiej byłoby wziąć się poważnie za uprawę dobrej jakości jabłek, przywrócenie dawnych polskich odmian tego owocu, a także poważną produkcję cydru, w której Rzeczpospolita mogłaby stać się światową potęgą. Że na świecie panuje ogromna nadprodukcja wina i że zamiast wygłupiać się w polskie wino gronowe, taniej i smaczniej byłoby zaprzyjaźnić się z winiarzami z takich krajów, jak Portugalia, Bułgaria czy inna Rumunia. Że minie dwadzieścia albo trzydzieści lat, zanim jakość polskich win ugruntuje się, jeśli w ogóle się ziści. Że są ważniejsze gałęzie gospodarki i produkty o większym eksportowym potencjale. Że polskie wina nawet, kiedy są dobre, są o wiele za drogie wobec swej jakości i że wydawanie na nie ciężko zarobionych złotówek jest aktem patriotycznej głupoty.
To wszystko prawda. Sam tak uważałem i niekiedy nawet pisałem, gdy w 2001 roku z Markiem Bieńczykiem i Robertem Sołtykiem w jakimś pokoiku w redakcji „Gazety Wyborczej” degustowałem po raz pierwszy wina Romana Myśliwca i niepodrabialny aromat szczepu Sibera (futro z lisa wyprane w proszku Ixi) uderzył mnie całą swoją podbiegunową absurdalnością.
Świat jednak idzie naprzód. Efekt cieplarniany konsekwentnie nanizuje na polskie wykresy temperatur kolejne dziesiątki stopnia Celsjusza. Po wypiciu milionów butelek win z Bułgarii czy takiej Kalifornii wartość ciężko zarobionych złotówek staje się coraz bardziej względna. Polscy winiarze opłakują całe roczniki winogron zjedzone przez szpaki, skradzione przez sąsiadów, zniszczone przez mączniaka, a potem sadzą kolejne ary i hektary, wypróbowują kolejne generacje drożdży, zakładają kolejne stowarzyszenia i nadal produkują wino, bo wino jest silniejsze od człowieka, wino jest atawizmem, wobec którego racjonalne umysły są bezsilne, tak było od zarania dziejów i tak będzie do ich końca.
A przede wszystkim Polacy jeżdżą po świecie, próbują win z Peru, Tajlandii, Zimbabwe, Nowej Gwinei, Walii, Norwegii, Finlandii i takiej Danii i okazuje się, że to polskie wino nie jest jednak najgorsze na świecie. Na przykład Rondo 2006 z winnicy Lille Gadegård na Bornholmie jest po prostu koszmarnie niedobre. Smakuje sfermentowanymi i macerowanymi w wódce liśćmi kapusty, lakierem do paznokci, porzeczkowym olejkiem do ciast, wodą po myciu basenu i samogonem z czarnej jagody. Jest tak samo niedobre, a może nawet bardziej, od najbardziej niedobrych win polskich, tych, o których pisałem z przekąsem przy okazji Konwentu Polskich Winiarzy czy Święta Wina w Janowcu. Pan Jesper Paulsen z Bornholmu najwyraźniej ma dość blade pojęcie o winifikacji, popełnił przy produkcji tego Ronda większość możliwych błędów takich jak lotna kwasowość, nachalne zaenzymowanie moszczu, nadekstrakcja, wióry dębowe i jeszcze parę innych. Nie przeszkadza mu to jednak w kasowaniu za flaszkę 99 koron duńskich, a jego posiadłości Lille Gadegård w byciu jedną z turystycznych atrakcji tej popularnej wśród turystów wyspy. Duńczycy, naród bogatszy, trzeźwiejszy i z pewnością bardziej racjonalny niż Polacy, też nie obronili się przed atawistycznym ukąszeniem winorośli. Może to swoistym freudowskim rykoszetem pozwoli nam, Polakom, pogodzić się ze sobą.
Wino nabył u producenta i uprzejmie otworzył dla mnie Łukasz Kalinowski.