Bez przebaczenia
Posted on 19 lutego 2012
Piątkową degustację win Valserrano sprawozdawaliśmy już szeroko na Winicjatywie (m.in. ciekawe wideo), lecz chcę podzielić się z Państwem jeszcze kilkoma refleksjami na kanwie tego wydarzenia.
Nie byłem nigdy wielkim amatorem Riojy, jak i w ogóle win hiszpańskich na bazie Tempranillo, a teraz straciłem już całkiem nadzieję na zmianę tego duchowego stanu rzeczy. Właśnie degustując całkiem przecież dobre Riojy Valserrano utwierdziłem się w przekonaniu, że są to wina w istocie monotonne i nieoferujące tego, czego najbardziej w winie szukam – wielowymiarowości. Deklinują przez wszystkie przypadki owoc – którego mają mnóstwo i czym zjednują sobie szerokie rzesze konsumentów – oraz beczkę – kiedy jest źle użyta, rujnuje Tempranillo, ale w Valserrano nie miałem żadnych zastrzeżeń – co jest jednak połączeniem dość banalnym, natomiast brakuje im elementu decydującego – coraz bardziej się o tym przekonuję – o osobowości wina i jego rysie terroir: kwasowości. Nowoczesne Riojy są gęste, tłuste, obfite, sycące, natomiast nie mają nerwu, świeżości i z tego względu prędko upodabniają się do siebie i zaczynają po Rubensowsku przytłaczać i nużyć.
Degustowaliśmy sześć roczników Valserrano Reserva, z których żaden nie okazał się kwasowy. Nawet niezbyt gorący 2005, nawet deszczowy 1998. Różniły się stopniem ewolucji, stopniem zintegrowania beczki, obecnością bądź brakiem nut zwierzęcych, lecz wlewały się w usta tak samo szerokim, leniwym, malarycznym strumieniem. Valserrano Reserva i tak dobrze wypadło do jedzenia – katastrofą w tym kontekście okazała się budyniowo-nalewkowa Finca Valserrano i niechaj zakończy to wreszcie uparte dysputy o tym, że wina supernowoczesne ze swym przerostem alkoholu, beczki i ekstraktu „prawdziwą twarz ukazują przy suto zastawionym stole” – lecz było to jedzenie spod jednej sztancy, prezentujące właściwie tylko smaki tłuste i umami (szynka, ziemniaczana tortilla, krewetki, ziemniaki z kiełbasą, grillowana jagnięcina) – bałbym się położyć tu na talerzu pomidora, miętę, łososia.
Tym bardziej tęskniłem za taką Rioją, która właśnie na świeżości buduje swoją melodię – żeby wspomnieć sakramentalnego López de Heredia, zestarzonego La Rioja Alta czy piękne roczniko Castillo de Ygay z lat 1990., stare gran reservy od Marqués de Riscal czy Campillo, jeszcze tu i ówdzie do dostania w Polsce. Tęskniłem za Rioją z 12,5, a nie 14,9% alkoholu, o jasnej szacie, malinowych smakach, rześkiej kwasowości, Rioją która się nie nudzi i która za każdym razem ukazuje inne kolory smakowej tęczy, a nie tylko siny fiolet. Lecz tej Riojy, jak wiadomo, już nie ma, dogorywa jeszcze tylko w paru muzealnych winiarniach i być może za naszego życia nie będzie już żadnego wyjątku od zasady, że Tempranillo mieści się stylistycznie gdzieś między Malbekiem a Tannatem.
Owszem, smakowały mi wina Valserrano, szaleńczo wprost zasmakowała mi Reserva 2004 z buteki 3-litrowej – tak fantastycznie zintegrowana i harmonijna, tak przez moment cudownie owocowa i bezpośrednia, że z politowaniem pomyślałem o tym samym winie z butelki 750 ml – ściśniętym, matowym, suchym i zupełnie pozbawionym czaru. Lecz wyznam Państwu, że po powrocie do domu otworzyłem butelkę Sangiovese i z wielkim zadowoleniem napawałem się jego ożywczą kwasowością do pomidora z miętą.
Piłem i jadłem na zaproszenie producenta i importera Roberta Mielżyńskiego.