Koniec koszmaru
Posted on 19 marca 2012
Jeśli chcesz kieliszek Égly 99 wpadaj natychmiast do Esencji.
Esemes od M. zabrzmiał jak Broniewskiego wezwanie do broni. Ubrałem się, popędziłem. Jakże odmówić najbardziej medialnego obecnie szampana, którym delektują się hipsterzy w Krakowie i który ani chybi zawita wkrótce w diapazonowe ściany opiewane na popularnym warszawskim blogu?
Mam bowiem taką katastroficzną wizję, taką senną marę, że docieram gdzieś spóźniony na degustację najlepszego wina świata i z dna butelki wysysam do kieliszka ostatnie krople nektaru. W moim koszmarze nektarem jest stary rocznik Château d’Yquem, mający mi wreszcie unaocznić wielkość tego wina, za którym nie przepadam i które uważam za przereklamowane. Na dnie kieliszka błyska płyn cenniejszy niż złoto, bukiet jest upajający, lecz wina tak mało, że smaku nie czuję. I koniec.
Wśród wielu grzechów degustatorom zarzuca się, że oceniają wino na podstawie mikroskopijnej próbki, poświęcają mu 45 sekund, „sip and spit”. Że to jest nienaturalne, bo normalny człowiek pije butelkę przez dwie godziny do befsztyka i wtedy wszystkie cechy wina mu się w pełni ujawniają. Być może. Sam miewam niekiedy iluminacje przy befsztyku albo wręcz na drugi dzień, gdy wino łyknie trochę tlenu. Częściej jednak kolejne łyki albo utwierdzają w pierwszej opinii, albo ją niesłusznie podważają, bo pod wpływem alkoholu, befsztyka i ożywionej konwersacji na inne tematy ostrość widzenia wina, nie oszukujmy się, nieco spada. Zresztą recenzent literacki doprawdy nie musi książki czytać od deski do deski, by ją krótko scharakteryzować. Od piłkarskiego skauta trudno oczekiwać, by trampkarza oglądał przez wiele tygodni po 90 minut; spojrzy dwa czy trzy razy, jak drybluje i to wystarczy. Oczywiście skaut może się pomylić; w górę udą ci, których intuicja nie zawodzi.
Nie inaczej jest chyba z winem. Kiedy próbuję sobie przypomnieć najbardziej wstrząsające butelki w moim życiu, są to zawsze krótkie chwile, pierwsze zetknięcia, uderzenia pioruna: Fontalloro 1997 próbowany na parapecie okiennym przed przyjściem gości na jedną z pierwszych „degustacji”; Vega Sicilia 1942 z 40-gramowej próbki na pionówce w Decanterze; Királyudvar Aszú 2000 oceniany na konkursie w Pannonhalmie, tak niebiański, że jeden z jurorów wstał i zaczął klaskać. Georg Breuer Berg Schlossberg 2007 atakujący podniebienie jedną, bezbarwną, niebywale przenikliwą nutą. Giuseppe Rinaldi Barolo Brunate 1990 na kursie Collegium Vini, zachwycający młodzieńczą energią – piłem przedtem i potem dobrych sześć butelek tego wina, w tym do befsztyka, i żadna nie osiągnęła szczytu tamtego kieliszka wysączonego na sztucznej wykładzinie w hotelu Westin.
W psychologii istnieje teoria gestaltu, mówiąca – w skrócie – że rzeczy poznajemy nie poprzez stopniowe zrozumienie ich cech składowych, lecz natychmiastowe, w pierwszym kontakcie objęcie ich ogólnego kształtu. Gdy wyciągamy korek, nalewamy wino do kieliszka, wkładamy nos, przez sekundę mamy dostęp właśnie do tego gestaltu. Potem zaczyna się analiza bukietu – czy tego się chce, czy to kontestuje – zaczyna się smażenie befsztyka i od gestaltu, tej cudownej chwili jedności, coraz bardziej się oddalamy.
W Esencji nie wiedząc o tym wtargnąłem – bez kwiatów – na urodziny. Na dnie Égly-Ouriet Brut 1999 zostało parę kropel, ale biesiadnicy oddali mi po trosze szampana ze swoich fletów. Koszmar prysł. W lekko starczym już bukiecie tańczyły orzechy, miód i pachnące lilie. W ustach hasała kwasowość, która już się chyba nie zintegruje. Wino było dojrzałe i za młode zarazem. Mineralne, jak rzadko zdarza się szampanom i zarazem burgundzko zmiodziałe. W swym gestalcie tworzyło niepojętą figurę: napiętego jak struna kamienia.