A jednak geniusz
Posted on 21 lipca 2012
O winach Patricka Meyera, publikującego swe utwory pod imieniem ojca Juliena, wylałem już morze atramentu. Odkrywałem go w Magazynie W. (1/2006) i Winach Europy 2009. Wtedy było to po godzinnej degustacji pięciu win w Kientzheim, kiedy jego Rieslingi przeleciały się po mojej głowie z siłą odrzutowego mirage’a. W sali wypełnionej komercyjną półwytrawnością uderzyły młotem swej absolutnej kwasowości, potęgą smakowej ascezy. Były mineralne w stopniu brutalnym, słone bardziej niż sól. Chodziłem wtedy godzinę wśród pruskich murów próbując sobie przypomnieć, z czego robi się Barolo i ile litrów mieści barrique.
Potem była degustacja nowo zaimportowanych win w Enotece Polskiej, po której napisałem jedną z moich istotniejszych blognotek – Winiarski zen. Niektórym się wydawało, że „puściłem się kredensu”, mnie się wydawało, że coś z tych win zrozumiałem: dlaczego mają tak mało owocu, tak mało cukru, tak mało alkoholu. Między listopadem 2005 a marcem 2010 u Patricka Meyera zaszły ważne zmiany. Przeszedł w 100% na biodynamikę, zrezygnował z siarki. Jego wina stawały się coraz-bardziej-trochę-utlenione. Oprócz soli w bukietach pojawiło się dużo obitego jabłka.
W ostatnim roku spróbowałem tych win bardzo dużo. Pewnie około 40 butelek. Z ich autorem odbyliśmy co prawda inspirującą rozmowę, ale wątpliwości miałem coraz więcej. Crémant d’Alsace trzy razy wydało mi się całkiem ciekawe, potem jeden raz było kompletnie utlenione i smakowało sfermentowanym szczurem, po czym pięć razy smakowało nieźle, ale nie mogłem pozbyć się wspomnienia o szczurze. Riesling 2010 jeden raz smakował fantastycznie, po czym sześć razy beznadziejnie. Muscat Petite Fleur jeden raz koszmarnie (sfermentowany proszek do prania), po czym dwa razy dobrze i jeden raz bardzo dobrze. Wina Meyera są całkiem niedrogie i w sumie ta ruletka nie jest bolesna, ale zauważyłem, że jakoś tak podświadomie się do nich nie palę. Już nie myślę z podnieceniem o tym, że u Marka na kolacji będzie butelka Petite Fleur; już sobie nie dolewam kolejnego łyka Crémant.
Miałem jednak jeszcze buteleczkę zakupioną w Paryżu kilka tygodni po pierwszym spotkaniu z Meyerem. W supermarkecie Inno wynalazłem 5-letniego wtedy Sylvanera Zellberg 2001 za 6€. W sam raz do ostryg kupowanych na targu prosto od chłopa. Wino się co prawda nie sprawdziło, gdyż w odróżnieniu od normalnego alzackiego Sylvanera nie było lekkie i kwaśne, tylko potężne i bogate. Wyjaśnienia dostarczyła tylna etykieta: „vendange partiellement botrytisée”, czyli trochę (czyli dużo) szlachetnej pleśni, przez co Sylvaner stał się takim prawie Pinot Gris. Drugą flaszkę zapakowałem do walizki, w Warszawie włożyłem do piwnicy, zapomniałem. Przypomniałem sobie wczoraj rano. Nie mogło być dobre, bo Sylvanera pija się w ciągu roku–dwóch, to jest tanie wino do codziennych, nieważnych okazji.
No więc proszę Państwa, to jest najlepsze wino, jakie piłem w tym roku. Jest to po prostu wino genialne w swym zamiarze i swej realizacji. Jest bogate, ale akurat tyle ile trzeba: owe nuty szlachetnej pleśni, pieczarkowe, tostowe, pieprzne, nie przekraczają nigdy cienkiej granicy przesady. Ma tam pewnie jakiś cukier resztkowy, ale jest on kompletnie nieistotny wobec ogromnych łuków rozporowych tego wina, które są złożone z kwasowości. Co to za kwasowość! Wyżera podniebienie, uderza do głowy, wychodzi nozdrzami, wrzyna się w przełyk z siłą balsamicznego octu. Ta kwasowość jest genialna, utrzymała to wino przy życiu w pozycji dumnie wyprostowanej przez 11 lat i pewnie ma siłę na kolejne dziesięć. Pinot Gris z tą ilością szlachetnie nadgniłych winogron byłby mdłym cukiereczkiem, Sylvaner z tą ilością kwasu byłby zajzajerem nadającym się tylko zamiast cytryny do ostryg, a wszystko razem stworzyło jeden wielkie big bang. Pardon, panie Meyer, że w pana zwątpiłem.
Źródło wina: zakup własny autora.