Urzędnicy gnoją winiarzy
Posted on 10 sierpnia 2012
Sezon w pełni. Zbliża się winobranie. Dla winiarzy oznacza to duże wydatki. Ale nie, nie dlatego że zapłacić trzeba zbieraczom albo kupić beczki. Polscy właściciele winnic spore sumki będą musieli przelać na konto Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych. Zarządca jednej z większych winnic koszty oszacował na ok. 4 tys. zł. A właściciel 3-hektarowej parceli już w zeszłym roku zapłacił 2300 zł. Za co? Za to, żeby na etykiecie napisać Chardonnay albo Riesling.
Nasi genialni urzędnicy wymyślili sobie, że zgodność tej deklaracji z rzeczywistością będzie naocznie sprawdzał inspektor IJHARS, który następnie wyda odpowiedni certyfikat. Sęk w tym, że trzeba za to… zapłacić. I to nie tylko 202 zł za jeden papierek, ale również 168 zł za dzień pracy urzędnika i jeszcze dodatek od każdego kilometra za dojazd (cennik można sobie obejrzeć tutaj). Nie tylko więc opłacamy urzędników z naszych podatków, ale dodatkowo trzeba im płacić za wykonywanie obowiązków.
Niestety zbiory w winnicy nie odbywają się jednego dnia. Pech jest taki, że winogrona białe dojrzewają dwa tygodnie przed czerwonymi, a niektóre białe tydzień przed innymi białymi. Jeśli uprawiasz więcej niż pół hektara i do pomocy masz tylko rodzinę (a takie mamy gospodarstwa), zbiór i tak się przeciągnie na parę dni. No to teraz płać 168 zł + dojazd za każdy dzień. Inspektorzy są do dyspozycji (jeśli ich odpowiednio wcześnie zarezerwujesz). Niektórzy winiarze buntują się przeciw tym kosztom. Barbara i Marcin Płochoccy na randkę z inspektorem się nie zdecydowali, więc zamiast nazw szczepów umieszczają śmieszne tytuły. „Zibra” to tak naprawdę Sibera, a „Seysey” puszcza oko do Seyval Blanc. Ale Mike Whitney z Winnicy Adoria mówi wprost, że bez nazwy szczepu na etykiecie nie ma co liczyć na sprzedać. Chardonnay i Pinot Noir to podstawowa informacja dla konsumenta. 90% win na świecie oznaczanych jest nazwą szczepu.
Przede wszystkim jednak kontrola jest jedną wielką fikcją, gdyż inspektorzy nie mają żadnych kompetencji do rozpoznawania, jakie szczepy winorośli występują w winnicy. To jest bowiem specjalistyczna wiedza, która sprawia trudności nawet doświadczonym enologom z kilkunastoletnim stażem. Szczepy poznaje się – tak jak drzewa – po liściach, ale liście jak to liście: każdy jest inny, jedne są niepełne, inne zmutowane i margines błędu jest bardzo duży. Zdarza się on nawet w szkółce, która krzewy sprzedaje: na porządku dziennym jest otrzymanie w paczce Merlota zamiast zamówionego Sauvignon. Do tego trudnego problemu inspektorzy IJHARS podchodzą uzbrojeni w… wydruki zdjęć liści z komputera. To tak, jakby konkurs konia wierzchowego na olimpiadzie oceniać na podstawie portretu rumaka z IKEA. Pomijam już fakt, że po wyjeździe inspektorów winiarz może pod osłoną nocy zamienić bańkę Chardonnay z kadzią Rieslinga i żaden inspektorat się nie zorientuje.
Cały ten biurokratyczny bdzet nie jest niczym innym, jak sposobem na wyssanie dodatkowej kasy od winiarzy, którzy i tak już przechodzą kilkadziesiąt innych kontroli i muszą ubiegać o kilkanaście certyfikatów. Oczywiście wszystko dzieje się w majestacie prawa. Wyciąganie kasy usankcjonowała ustawa „o wyrobie i rozlewie wyrobów winiarskich” z 2011 r. (Dz.U. nr 120 poz. 690). Ministerstwo Rolnictwa, które te konfitury dla swoich pracowników przeforsowało, powołuje się na regulacje unijne, co też jest jedną wielką ściemą, gdyż rozporządzenie UE nr 1234/2007 określa jedynie, że „państwa członkowskie są zobowiązane do określenia procedur certyfikacji”. W żadnym innym kraju UE nie ma takich pomysłów na kontrolowanie winiarzy. W Hiszpanii, produkującej 1500 razy więcej wina niż Polska, szczepy winorośli obecne w winnicy deklaruje się na jednym formularzu, weryfikowane jest to raz na dekadę podczas powszechnego spisu winnic (winorośl owocuje dopiero po 3 albo 4 latach od nasadzenia, drogi IJHARSie, więc nie ma żadnej potrzeby sprawdzania tego co roku), pozostałe deklaracje sprawdza się wyrywkowo i nikt nie odczuwa potrzeby ochrony konsumenta poprzez bezustanne kontrolowanie wszystkiego. W mającej hopla na punkcie organizacji Austrii winiarz deklaruje co zasadził, ile kwintali zebrał i ile butelek ma na stanie – i to wystarczy. Zapytany przeze mnie producent przez 10 lat działalności nie miał ani jednej kontroli w winnicy.
W Polsce winiarz, żeby zrobić wino, musi najpierw wystąpić w filmie Barei. I jeszcze dopłacić.